
Treking z Lamayuru do Chilling to w porównaniu do Markha Valley mało popularny szlak w północnych Indiach, który zdecydowanie zalicza się do tych wymagających. Trasa prowadzi przez jedne z najbardziej oszałamiających, iście kosmicznych i odległych krajobrazów, surowych gór okalających malownicze i pustynne doliny. Wędrówka zajmuje około 4-5 dni, obejmuje dystans 60 km i zdecydowanie nie pozwala na nudę. Oczywiście szlak można zrobić szybciej tylko po co? Po drodze nie spotkasz wielu turystów, za to masz szansę zobaczyć jak żyją nieliczni już przedstawiciele ludu Balti. Po drodze nie zabraknie kilku przełęczy, z których Konzke La jest położona najwyżej tj. na wysokości 4950 m n.p.m. Chcesz wiedzieć gdzie rozbić namiot, skąd brać wodę i jak wygląda oznaczenie szlaku? Zapraszam do lektury, która mam nadzieję odpowie na wszystkie Twoje pytania 🙂
Zanim przejdę do kwintesencji tego o czym będzie wpis zacznę od tego co jest ważne. Co według mnie powinniście zabrać na ten trekking. Takie Must have! Po drodze sklepów nie uraczycie a po opuszczeniu Wanli mała nadzieja jest na znalezienie schronienia w czymś innym niż namiot. Osobiście również bałabym się spać pod gołym niebem ze względu na drapieżniki grasujące w tych górach.
Tutaj możesz szybciej przejść do konkretnego fragmentu tekstu
- Co zabrać na trekking w Himalaje indyjskie?
- Jak dostać się do Lamayru?
- Trekking z Lamayuru do Chilling – księżycowe góry Ladakhu
- Etap I – Lamayuru – Wanla / Nocleg w Wanla
- Etap II – Wanla – Hinju (nocleg Farca camping)
- Etap III – Hinju /Farca camping – Gokpo camping
- Etap IV – Gokpo camping – Lanak camping (przed przełęczą)
- Etap V – Lanka camping – Chilling
Co zabrać na trekking w Himalaje indyjskie?
Moje subiektywne rady, co na pewno warto zabrać na trekking z Lamayuru do Chilling:
- filtr do wody – ja osobiście używałam filtr Grayl, który działa podobnie do Aeropres’a. Wodę trzeba przepchać przez filtr. Nie jest to łatwe zadanie, gdy filtr jest już zapchany, ale dość szybko można uzyskać 700 ml krystalicznie czystej wody. Również sam skład filtra różni te dwie firm ale nie to jest dzisiejszym tematem 🙂
- krem z filtrem UV – oj bez tego ani rusz, bo na szlaku nie ma drzew a słońce jest bezlitosne. Alternatywą dla filtrów UV w kremie jest długa odzież z materiału, który sam w sobie ma filtr;
- pomadka do ust – również z filtrem UV wiadomo, że to zawsze się przydaje w góry;
- bukłak na wodę – ja nie wyobrażam sobie trekkingu bez bukłaka na wodę. Po prostu lubię pić zawczasu a nie wtedy kiedy mój organizm się tego domaga. Poza tym jestem zbyt leniwa, żeby ciągle ściągać i zakładać ciężki plecak. Notabene plecak ważył około 17 kg z 2 litrami wody i sprzętem fotograficznym;
- buff/ czapka – cokolwiek, co chroni głowę od słońca i ewentualnego deszczu. Bo również padający prosto w twarz deszcz mieszający się z pyłem potrafi narobić szkód;
- okulary przeciwsłoneczne – o tym mówić chyba nie muszę 🙂
- liofilizaty – dwa dni spaliśmy we wioskach na początku trasy. Zakwaterowanie było wraz z posiłkami;
- elektrolity – nie ma nic gorszego niż posmak bukłaka po kilku dniach marszu. Poza tym, ile czasu można pić tak jałową wodę przy tak dużym wysiłku i wysokościach?
- kartusz z gazem – kartuszy samolotem nie przewieziecie ale w Leh są sklepy turystyczne, które mają wszystko czego dusza zapragnie;;
- kuchenka – dobrze mieć kuchenkę na parę w sensie dla dwóch osób;
- apteczka – nie muszę chyba pisać co trzeba mieć w apteczce ale dobrze mieć plastry Compeed bądź plastry hydrożelowe;
- obcinaczki do paznokci – jeżeli w apteczce nie macie nożyczek to obcinaczki do paznokci są must have!
- power bank – dla tych, co robią zdjęcia telefonem, bądź korzystają z map, bo zasięgu nie da się uświadczyć w tym rejonie;
- czołówka – i zapas ogniw;
- coś słodkiego – lubię zabierać ze sobą suszone owoce, orzechy i masło orzechowe. Taka nagroda po ciężkim dniu;)
- kiśle bez gotowania – fajny sposób na szybkie zapełnienie brzucha;
- kijki – przy dużym obciążeniu kolana proszą o wsparcie;
- zapalniczka – albo i dwie no i zapałki na wszelki wypadek;
- Diuramid – jeżeli źle znosicie wysokość albo nie wiecie, jak będzie się czuć na wszelki wielki lepiej go mieć ale pamiętajcie równocześnie uzupełniać potas!
- rozrywka – według uznania 🙂
- parasolka – nic tak nie chroni przed deszczem i słońcem jak parasol!
- ciuchy – według uznania.
O Lamayuru słów kilka
Lamayuru w języku Ladakhi znaczy „Ziemia mnichów” – „Lama” to duchowy nauczyciel bądź mnich a „Yuru” ziemia” bądź „miejsce”. Miejscowość jest jednym z popularniejszych przystanków na trasie między Leh-Srinagard. Lamayuru jest początkiem dla nas trekkerów i końcem dla pielgrzymów, którzy co roku licznie odwiedzają królujący powyżej klasztor wybudowany w XI wieku. Legenda głosi, że podobno kiedyś było tam jezioro zaopatrujące w wodę całą wioskę, które wyschło, gdy Mahasiddhacharya Naropa słał modły za pomyślność budowy klasztoru. W miejscu jeziora powstała „sucha”, księżycowa sceneria umożliwiająca wybudowanie klasztoru. Czyż to nie iście egoistyczne modły… nowy klasztor w zamian za pozbawienie wody całej wioski?
W klasztorze można podziwiać jedne z piękniej zdobionych Chorten (Stup) w całym Ladakhu. Na trasie też miniecie ich kilka, jednak już nie tak dobrze zachowanych jak te przy klasztorze. W Lamayuru też nie znajdziecie aż tylu „fancy” kafejek czy sklepików, których pełne jest Leh. Znajdziecie tutaj za to spokój i ciszę idealną na potrzeby medytacji w otoczeniu najsurowszych z surowych krajobrazów. Możecie tutaj również spróbować lokalnej kuchni w niewielkich „garkuchniach” bądź w restauracjach hotelowych. Jeżeli wolicie spać pod gołym niebem to w Lamayuru jest kilka campingów w wyznaczonych do tego miejscach, gdzie możecie odpocząć pod ciężkim od gwiazd niebem! Nie ma tutaj światła miast ani innych rozpraszaczy. Jeżeli mowa o klasztorze Lamayuru to warto wspomnieć o corocznym festiwalu Yuru Kabgyat obchodzonym w czerwcu. Festiwal w swojej rozkładówce ma pokazy taneczne, teatralne – dramaty, jak również święte ceremonie przeprowadzane przez mnichów.
Jak dostać się do Lamayru?
Lamayuru położone jest na trasie z Leh-Kargil bądź Leh-Srinagard. Trzeba przyznać, że ta część Indii ma naprawdę świetne drogi – idealne dla motocyklistów i odważnych rowerzystów. Dystans do pokonania z Leh to ok. 120 km niesamowitych krajobrazów.
Do Lamayuru dostaliśmy się lokalnym busem, który odjeżdża z dworca w Leh. Nie trzeba wcześniej rezerwować biletów. Każdy się zmieści 😀 Na początku mieliśmy problem z samym ustaleniem gdzie je kupić, ponieważ wszyscy chcieli wrzucić nas do taksówek, które oczywiście są droższe:) Ostatecznie trafiliśmy na uczciwą duszę, która skwitowała, że to bullshit i wskazała nam dworzec z którego odjeżdża autobus.
Za bilety daliśmy 250 rupii od osoby co jest uczciwą ceną jak na dystans i warunki. W końcu to 120 km, których przejechanie zajęło około 4 h zdwoma przrwami na siku i jedzenie. Bagaże trzeba było zapakować na dach autobusu samodzielnie. Lekki stresik był, gdy autobus mknął meandrami asfaltowych dróg, którym często towarzyszył brak pobocza 😀 a w przepaściach silny nurt walczył ze skałami napotkanymi na drodze.

W komunikacji miejskiej fajne jest to, że można podpatrzeć ludzi, kulturę danego miejsca. Do zdjęcia przez krótką chwilkę zapozowała mi córeczka jednej z kobiet. To, co ma między brwiami to Black Bindi. Jest to swojego rodzaju amulet, który ma po pierwsze w pewien sposób „oszpecić” dziecko a po drugie ma chronić przed spojrzeniem „diabła”.

Trekking z Lamayuru do Chilling – księżycowe góry Ladakhu
O Ladakhu zostało już wiele napisane. Jest on niesamowity pod względem krajobrazowym, jak i geologicznym. Ladakh to inna strona Himalajów, zdecydowanie różniąca się ukształtowaniem i budową od tych znanych nam z Nepalu.
Jak wygląda szlak z Lamayru do Chilling
Pomysł na trekking narodził się wraz z planem zdobycia Kang Yatze II. Świętnie sprawdził się jako aklimatyzacja, ponieważ na trasie spaliśmy na sporych wysokościach i przechodziliśmy przez położone na prawie 5000 m n.p.m. przełęcze. Profil wrzucam z mapy.cz, które jak dla mnie są nr. 1 jeżeli chodzi o mapy.
Dystans do pokonania to 65 km z sumą podejść rzędu 3200 m i zejść 3400 m. Niby nie jest to dużo ale wchodzimy już na większe wysokości, mamy na sobie kilogramy i nigdzie nam się nie śpieszy 🙂
Nie jest to imponujący kilometraż ale pogoda, która panuje tam w lipcu w połączeniu z bagażem na plecach i wysokościami, dała nam w kość. Słońce niemiłosiernie prażyło, wręcz gotowało nasze mózgi i stopy. Na szlaku nie było praktycznie żadnych drzew ani miejsc, gdzie można by usiąść i odpocząć w cieniu. Woda raz płynęła wartkim nurtem czasem wyciekała spod kamieni i sączyła się po skałach ale zawsze w pobliżu „campingu” coś się sączyło.
Etap I – Lamayuru – Wanla / Nocleg w Wanla
Dystans 12 km, max. wysokość przełęcz Prinkiti La 3700 m n.p.m.
Lamayuru słynie z pięknego Monastyru jednak my do niego nie zaglądneliśmy a jedynie zatrzymaliśmy się w pobliskiej knajpce na śniadanie. Warto tutaj uzupełnić wodę, bo na pierwszym odcinku koryta rzek były wyschnięte.
Nasz trekking zaczął się po środku niczego. Przy ulicy był znak, który wskazywał – hej tutaj w tych krzakach jest Wasza droga-, jednak im dalej w pustkowie tym gorzej z oznaczeniami. Na szczęście niezawodne w tym przypadku mapy.cz pięknie przeprowadziły nas przez dawno nieuczęszczane chaszcze. A tuż za chaszczami znaleźliśmy znak do Wanli napisany na kamieniu, który wskazywał przejście przez pierwszą przełęcz Prinkiti La 3700 m. Na przełęczy przyjemnie wiało, co pozwoliło chwilę odetchnąć po podejściu w pełnym słońcu.







Zegarek Michała wskazywał średnią temperaturę 35°C. Wszędobylskie skały, które przez ostatnie tygodnie kumulowały ciepło, teraz nas nim nachalnie otulały. Początek szlaku jeszcze pozwalał nam na grę z serii „Co to nie ja” jednak dalsza wędrówka mocno utarła nam nosa i pięty 🙂 Osobiście nie bawi mnie już udział w rywalizacji kto pierwszy na szczycie. Wolę delektować się widokami spokojnie idąc z tyłu, z własną mapą i moim odwiecznym druhem-aparatem.
Pierwszą noc spędziliśmy w homestay Himalaya w Wanli. Wanla jest małą miejscowością położoną na wysokości ok. 3200 m n.p.m., nad którą góruje Gompa odłamu buddyzmu Yellow Hat, wybudowana w XI w (chociaż natknęłam się też na informację, że powstała w późniejszych latach na terenie zamku, obecnie z którego pozostała jedynie podmurówka). Ostatnimi laty zyskała na popularności wśród pielgrzymów, którzy przyjeżdżają właśnie tutaj aby pomodlić się w jednej z najstarszych sal modlitewnych w Ladakhu.

Jak znaleźć nocleg w Wanla?
Nocleg znaleźliśmy przypadkowo. Chociaż teraz widzę, że i na Bookingu jest jeden homestay. My swój nocleg znaleźliśmy przypadkowo. Wchodząc do wioski od razu staliśmy się atrakcją. Osaczyło nas kilka osób, z których żadna nie mówiła po angielsku 🙂 w pewnym momencie z za rogu wybiegł do nas przedsiębiorczy jegomość mający może z 10 lat. Urzekł nas swoją otwartością. Zaprowadził nas schodami do góry, zadzwonił do mamy, która była na polu. Cenę uzgodniliśmy na 40 złotych wraz z kolacją i skromnym śniadaniem.

Warunki były spoko chociaż naturalna, kompostowa toaleta niemiłosiernie śmierdziała amoniakiem z odchodów zwierzęcych, którymi zasypywało się to, co się po sobie zostawiło. W tej części Ladakhu używa się suchego kompostu. Papier czy chusteczki wyrzucać trzeba do kosza.



W tym domu gościom strawę przygotował ojciec i mąż. W tym wszystkim uczestniczył też kocur, który od czasu do czasu dostał kawałek placka czy ziemniaka. Tutejsze koty nie są wybredne. Na kolację dostaliśmy zupę z nieokreślonej zieleniny i ciapati a na śniadanie ciapati, kawałek omleta i coś w rodzaju ichniejszego szpinaku. Do picia była przeokrutnie słodka herbata, tak samo słodka w całej Azji, którą dano mi było zobaczyć. Naczynia w tle to ślubne prezenty, które eksponowane są w każdym domostwie, do którego udało nam się wejść.


Etap II – Wanla – Hinju (nocleg Farca camping)
Dystans ok 20 km, max wysokość 3800 m n.p.m.
Z Wanli wyruszyliśmy około 7 żeby chociaż na chwilę uciec naszemu wiernemu towarzyszowi z dnia poprzedniego, który i tak nas spotka na trasie i zaświeci prosto w twarz. Dzisiaj do przejścia mamy 18 km po utwardzonej drodze i wdrapujemy się na wysokość ok. 3800 m, gdzie zamierzamy nocować.

Nie jestem specjalistką od tego typu budowli ale z tego, co udało mi się wyszperać, widoczne na zdjęciu „budowle” to czorteny. Stupa z założenia konstrukcyjnego jest kopułą a czorten właśnie taki kanciasty. Czorten również typowy jest dla tybetańskiego odłamu buddyzmu. A jak wiadomo Ladakh jest jego ostatnim przyczółkiem tybetańskiego buddyzmu.
Zarówno stupy, jak i czorteny służą również jako repozytoria świętych pism czy prochów wysokiej rangi lam czy mnichów. Nie jestem przekonana aby w tak małej wiosce były w nich pochowane prochy mnichów. Czy nie umieszcza się tam również prochów zmarłych mieszkańców? Może ktoś z czytających ma wiedzę i może rozwiać moje wątpliwości?
Po drodze mijamy „fabrykę” cegieł, które posłużą do budowy domów czy innych konstrukcji. W oddali widać też zaczęty most. Kto wie może i do budowy tego mostu zostaną wykorzystane owe cegiełki.

Na trasie spotykamy też kamienie Mani, których od groma widziałam również w Nepalu. Warto pamiętać o tym aby obchodzić je zgodnie z ruchem wskazówek zegara – tak dla poszanowania innych wierzeń. Na kamieniach wyryte są mantry, z których „Om Mani Padme Hum” jest najczęściej powtarzaną. Kamienie najczęściej składane są w podzięce bądź „ofierze” dla dobrych duchów Genius Loci, które występują również w innych wierzeniach.


Droga z Wanli jest dość męcząca, ponieważ ogromny fragment prowadzi po asfalcie. Potem asfalt zmienia się w utwardzoną, szutrową drogę, na której dane było nam zobaczyć najniewdzięczniejszą pracę świata i nie było to zdrapywanie rozjechanych zwierząt.
Pięknego, słonecznego dnia, gdy żar lał się bezlitośnie z nieba, grupka rozpieszczonych trekkersów szła przed siebie ocierając pot z czoła, bo z pomiędzy pośladów byłoby to ciężkie z racji, że po plecach cały czas płynęły jego potoki. No to szła sobie ta grupka jednym zakrętem, drugim zakrętem pieli się do góry, zdobywali wysokość aż na horyzoncie zobaczyli coś dziwnego ni to zwierz ni krzak. Coś przed nimi poruszało się to z jednej krawędzi drogi na drugą. Wraz z każdym krokiem postać stawała się wyraźniejsza. Ku ich zdziwieniu postać okazała się mężczyzną opatulonym PUCHOWĄ KURTKĄ!!! który na kucaka zamiatał drogę. Zamiatał ją nie byle czym, bo zwitkiem chabazi rosnących przy owej drodze… Sami zobaczcie…

Człowiek zaczyna doceniać uroki pracy biurowej widząc coś takiego. Przynajmniej ja nie mogłam, w sumie to dalej nie mogę zapomnieć o tym, jak i o innych tego typu pracach, które dane mi było zobaczyć w Indiach. Pytanie czy jest to wyzysk czy możliwość dla tego człowieka?

Z nieba skwar, leje się nam na głowy. Bez czapek, filtrów UV bylibyśmy skwarkami po jednym dniu. Tutaj nie ma zmiłuj się. Słońce góruje nad nami w każdym aspekcie naszego życia. Nawet Andre ma dość tej spiekoty.

Sporo czasu szukałam jakichkolwiek informacji o Hinju, które miały by większe znaczenie. Jednak nadaremno me poszukiwania w internetowych otchłaniach. Hinju to niewielka wieś, która liczy około 100 mieszkańców (dane sprzed 10 lat). Jest to też ostatnia wioska na trasie. Tuż za nią znika asfalt i utwardzona droga. Położona u podnóży Himalajów tworzy jedność z otaczającymi ją górami dzięki materiałom, które zostały wykorzystane do jej budowy. Zresztą sami oceńcie.

Opuszczając Hinju Andre zakradł się do jednego z domów, na którego „patio” kobiety siedziały i coś przyrządzały. Niestety bariera językowa uniemożliwiła zrozumienie cóż to będzie za strawa. Jednak Pani ze złamaną ręką głośno śmiejąc się zademonstrowała w jaki sposób złamała rękę 😀 i poprosiła o zrobienie zdjęcia z wielkim uśmiechem na twarzy. W takich chwilach żałowaliśmy, że Instax został w Delhi u Rakesha. Naszego przyjaciela.

Dotarcie do Hinju było naszym marzeniem tego dnia, bo wiedzieliśmy, że skończy się wreszcie asfalt i zacznie się trekking. Będzie można wreszcie zejść z kilogramów noszonych na plecach. Mimo, że mieliśmy ze sobą Liofoody może trochę batoników czy masło orzechowe to jednak przy wadze naszych plecaków każde pół kilo miało znaczenie. Ja dodatkowo zawsze targam ze sobą sprzęt foto co daje mi dodatkowe 2 kilogramy do całości. Woda też waży swoje. Osobiście lubię mieć ze sobą 2 albo i 3 litry tym bardziej, gdy nie wiem kiedy pojawi się ona na trasie.
Około 1,5 km za Hinju na mapach.cz oznaczony został camping, który idealnie sprawdził się. Na polu stała ruinka jakiegoś budynku, która posłużyła nam za toaletę. Przy campingu płynął potok, z którego piliśmy wodę po jej oczyszczeniu.

Etap III – Hinju /Farca camping – Gokpo camping
Dzisiaj do przejścia mamy około 15 km, 1000 m w górę i 800 w dół. Najwyższy punkt to przełęcz Konke La (Choke La) 4900 m n.p.m.
Gdy wszyscy jeszcze smacznie spali wychyliłam nosa za płachtę namiotu. Chciałam poczuć to niezwykle świeże i jeszcze rześkie powietrze. Poza tym uwielbiam chodzić boso po trawie a szczególnie tej z rosą. Ile razy taka trawa służyła za kąpiel po całym dniu w Alpach. Na horyzoncie za dużo się nie działo. Jedynie biegła, dosłownie biegła gdzieś przed siebie kobieta z założonym na plecach jeszcze pustym koszem. Mam ogromny sentyment do tego zdjęcia. Sama nie wiem czemu. Jest rozmazane, nieostre ale może przez to, pełne energii. A może kojarzy mi się z czasami kiedy jeszcze biegałam z moim Nikonem F na kliszę.

Rano koło naszych namiotów przyszły na śniadanie lokalne krowy, chyba krowy 🙂 Nieopodal płynie potok, który zapewnia zawsze świeżą strawę tzn. trawę. Razem z krowami przyszedł staruszek, który wyciągnął rękę i pokazał banknot, który sugerował ile mamy zapłacić za nocleg. Już nie pamiętam ile to było ale coś koło 5 złotych myślę. Nie kłóciliśmy się. Dla nas to niewiele a dla niego może być „dniówką” która zebrana od wszystkich daje tygodniowy zarobek.


Z Kampingu wyruszyliśmy wcześnie rano, żeby dalej unikać słońca ile się da. Przerwę na śniadanie zaplanowaliśmy gdzieś po drodze. Z rano nigdy nie chce się jeść a nie ma co wmuszać w siebie czegokolwiek, bo mamy czas na przerwę. I to jest piękne, ten czas, który mamy żeby usiąść, odpocząć i pomyśleć.


Góry Ladakhu są niesamowite, kolory którymi nas raczą, uświadamiają mnie, jak mało wiem o minerałach, które mam codziennie pod stopami. Pełno w tych górach odcieni czerwieni, zieleni, czerni, żółci a nawet i od czasu do czasu czegoś, co przypomina fiolet.
Do przełęczy, która dzisiaj będzie naszym największym wyzwaniem mamy około 8 km i będziemy musieli wspiąć się 1000 m do góry z tymi kilkunastokilowymi plecakami. Oby tam było chłodniej myślimy sobie i idziemy przed siebie.
Nachylenie stoku jest dość strome albo to tylko iluzja spotęgowana wyobraźnią, która ciągle podpowiada mi jak szybko z tym balastem na plecach toczyła bym się z tego zbocza. Do dzisiaj nie wiemy jak było naprawdę, ponieważ chyba wszyscy odnieśliśmy takie samo wrażenie. Że było tam dość stromo.

Po drodze mijamy zwierzaki, które odrywają się od koszenia trawy i przyglądają nam się z ciekawością. Na przełęcz Konke La docieramy po około 4 godzinach. Zostajemy tutaj przez chwilę, żeby „złapać” wysokość. Dla mnie to była pierwsza w życiu taka wysokość, prawie 5000 m n.p.m.
Jak się czułam? Obolała od plecaka. Cieszę się, że przed wyjazdem zdecydowałam się wymienić plecak na nowy. Plecak dobrze trzymał się na biodrach. Nie skrzypiał, co akurat mnie doprowadziłoby do szału, tak jak tykanie zegara. Bardzo nie lubię powtarzających się dźwięków dlatego też pewnie, pewne gatunki muzyczne nigdy nie przypadną mi do gustu.

Do kampingu Gokpo zostało nam około 6 km w dół bez żadnych przewyższeń. Jest to dość łagodne zejście ale mimo wszystko kijki robią robotę tutaj, zresztą, jak i na całym szlaku.
Kamping Gokpo wyróżnia się tym, że że został „ogrodzony” a miejsce pod namioty ktoś oczyścił z kamieni, które królują na tej części szlaku. Poprawiliśmy jeszcze podłoże wypraszając większe i mniejsze kamienie i rozgościliśmy się z naszymi namiotami. Nie powiem, nie lada wyzwaniem było wbicie szpilek w tą suchą, kamienistą glebę. Ale po wielu próbach w końcu udało się znaleźć odpowiednie miejsca dla naszych schronień.



Niebo jest tutaj ciężkie od gwiazd, noc ciemna i cicha. Słychać jedynie wiatr i chodzące wkoło namiotu jakieś zwierzaki. Śpimy dobrze ale nie głęboko. Daje się we znaki wysokość 4200 m .n.p.m. a co niektórych boli po prostu głowa.
Etap IV – Gokpo camping – Lanak camping (przed przełęczą)
- Długość trasy 12 km, 490 m w górę i 600 m w dół

Rano budzimy się, pakujemy, pijemy herbatę i kawę i ruszamy dalej. Dzisiaj w planach mamy przekroczenie kolejnej przełęczy Dungduchen La (4590 m) i rozbicie namiotu gdzieś za nią. Jednak w trakcie drogi, podczas przerwy jeszcze raz studiujemy mapę. Nie widać na niej zaznaczonych miejsc kampingowych, co nie jest przeszkodą ale brak wody to już problem przy tych upałach i wysokościach. Do Chilling zostało nam jedynie 24 km, 1000 m podejścia i prawie 2000 zejścia. Decydujemy zostać jeszcze jedną noc pod gołym niebem w miejscu, gdzie został oznaczony ostatni ciek wodny. Na uwadze mamy też fakt, że jeżeli dotrzemy do Chilling w nocy możemy mieć problem ze znalezieniem transportu powrotnego do Leh.



Krajobrazy tych gór są surowe i to bardzo. Ale formy jakie przybierają zdecydowanie nie pozwalają się nudzić. Dla mnie najgorszą rzeczą na wielodniowych wędrówkach jest monotonia krajobrazu. Tutaj krajobraz zdecydowanie ciągle się zmienia. Ten trekking jest znacznie ciekawszy niż skomercjalizowany szlak w Markha Valley, o którym tyle w internecie już zostało napisane. A i ja napiszę.
Po drodze na mapie zaznaczona jest też ostatnia wioska Sumda Chemno. Zdziwienie ludzi jest tak samo wielkie jak i nasze, że ktoś tutaj w ogóle mieszka.

W miejscu gdzie rósł jedyny krzew i to w dodatku dzikich róż, niesamowicie pachnących dzikich róż, spotkaliśmy dziewczynkę. Miała na sobie podartą tunikę, buty, z których wychodziły jej palce i plastikowy pierścionek. Wszystko w kolorze krzewu. Nie wyglądała jakby przejmowała się tym jak jest ubrana. Jej zdziwienie było ogromne, aż obejrzała się za Andre. W tej chwili bardzo żałowałam, że nie miałam niczego, co mogła bym dać tej dorastającej kobitce ;(


W Sumda Chemno Andrzej, jak zawsze wlazł gdzieś i spotkał kobietę, która zapozowała do zdjęcia. Pierwsze zdjęcie było z uśmiechem, bezzębnym i to zdjęcie Pani poprosiła żeby wyrzucić ale pozwoliła zrobić drugie z kwiatami, które zebrała a które dobre są na brzuch. Przynajmniej to wywnioskował Andre z języka gestykulacji 😀 Jest w tym najlepszy. A co nie zrozumie to sobie dopowie.

Nasz ostatni nocleg zaplanowaliśmy na campingu Lanka pod warunkiem, że w okolicy faktycznie będzie woda. Faktycznie była ale trzeba było jej wpierw trochę nasłuchiwać, bo nie było jej tam gdzie była oznaczona na mapie. Były tutaj nawet toalety zamykane i czyste. Oczywiście wszystko trzeba było zasypać ziemią ale i tak kulturka była 🙂

Etap V – Lanka camping – Chilling
- Trasa 11,5 km, 500 m w górę i 1500 m w dół.
Wiedzieliśmy, że dzisiaj mimo wszystko czeka nas ciężki dzień a to za sprawą dłuuuuugiego zejścia, na które na pewno poskarżą się nasze kolana. Przełęcz Dungduchen La 4590 m n.p.m nie była tak daleko. Dzieliło nas od niej jedyne 500 m przewyższenia. Nasza radość na górze była przeogromna, że to już koniec podejść 😀

Przed nami tylko zejście. Zejście, które pokazało nam jeszcze więcej kolorów. Na sam koniec przy dojściu do Chilling raczyliśmy się najpyszniejszymi na świecie morelami, które rosły to tu to tam.

Moja głowa nie mogła ogarnąć tego co zobaczyła. W życiu nie widziałam tak kolorowych gór. Nie ma po nich śladu w internetach. A jest to jeden z piękniejszych trekkingów jakie było mi dane przejść. Jeszcze raz powtórzę, że trekking z Lamayuru do Chilling jest stokroć razy lepszy niż trekking w Markha Valley. Fakt nie jest tak prosty, jak ten w Markha ale te góry warte są każdej kropli potu spływającej po dupie!


Czy było warto przejść trekking z Lamayuru do Cilling o którym jest tak mało w internetach? Zdecydowanie tak! Cała trasa to 65 km z sumą podejść 3100 m i zejść 3400 m. Kolory jakie tam zobaczycie, formacje skalne i zróżnicowanie terenu są jak dla mnie unikatowe na skalę światową. Oczywiście jest to tylko moja osobista ocena. Dajcie znać czy byliście a może ten tekst Was zachęcił do odwiedzenia najbardziej kolorowych gór świata? Gór z mojego świata.
Uwielbiam trekking po naszych polskich górach, zwłaszcza zimą. Gdy tylko zakładam ciepłe wełniane skarpety zimą, to już się ciesze bo wiem, że zaraz wyrusze w ciekawą wyprawę w śniegu 🙂 Ale Wasza trasa bardzo mi sie spodobała, i zainspirowała. Być może kiedyś również uda mi się wyruszyć w taka podróż życia. Pozdrawiam!