
Wpis dzieli się na dwie części, ponieważ głównym założeniem było przejście szlaku z Theth do Dragobi, potem już stacjonowaliśmy trzy dni w dolinie Valbony. Cała pętla z początkiem i końcem w dolinie Theth to 74 km i prawie 5 tysięcy przewyższeń. Wszystko z plecakiem ważącym 15-18 kg, słabo oznaczonym czy przetartym szlakiem znacznie spowalnia czas. Ale o tym dowiecie się czytając dalej naszą relację.
- długość szlaku (mapy.cz) – 74 km
- przewyższenia: 4800 m
- czas przejścia: 5 dni
- trudność: wymaga ogarniania mapy i b. dobrej kondycji
- woda na szlaku: kałuże i potoki, warto zabrać filtr
- niebezpieczne zwierzęta: żmije i misie
Na ten szlak polecam mapy.cz, które nie raz uratowały nam dupę. Na oznaczenia na szlaku nie ma co liczyć. Kiedyś były a obecnie gdzieś są w gęstwinie leszczyny i innych chaszczy (stan na 2021 r).
Profil trasy mówi sam za siebie. Chodzisz po górach? To wiesz o co chodzi.
Cześć 1. Szlak z Theth do Dragobi
Szlak z Theth wiedzie w kierunku Dragobi przez Abat, następnie skręca na wschód do miejscowości Curraj i Eperm. Odcinek do Abat był najprostszym odcinkiem jaki przyszło nam przejść w tych przeklętych górach. Po śniadaniu pakujemy nasze plecaki, które wypchane są do granic możliwości. Żegnamy naszego hosta i kierujemy się w kierunku Abat. Ahoj przygodo!

M: Na dzień dzisiejszy zaplanowaliśmy niewielki dystans 15 km z Theth do Abat i przewyższeń jakieś 600 m. Pierwszy raz idę z tak ciężkim plecakiem. Te 17 kg to jest 90% moich możliwości. Pewnie zaraz powiecie babo, po co Ci te kosmetyki, suszarka itp 😀 to muszę Wam powiedzieć, że sam plecak waży prawie 3 kg, do tego 3 litry wody to dodatkowe 3 kg, żarcie na 4 dni (LYO), mata, śpiwór, garnki, aparat, aparat i jeszcze raz aparat, power bank, odzienie no i oczywiście skarpetki, bo tego w górach nigdy za wiele. Gaci można nie mieć ale skarpetki muszą być na zmianę. Kolejną rzeczą, BARDZO WAŻNĄ jest posiadanie wygodnej koszulki. Niby oczywiste ale miałam na sobie lekką koszulkę z rękawkiem z merino. Przeraźliwie obtarły mnie szwy na ramionach pomimo, że koszulka na co dzień jest mega wygodna.



Z początku szlak jest bardzo przyjemny, by po kilkudziesięciu minutach stać się drogą offroadową. Co chwilę mijają nas busy i Landrowery wypchane mieszkańcami i turystami. Niektóre busiki zatrzymywały się proponując podwózkę, lecz my z uśmiechem na twarzach dziękujemy i machamy na do widzenia.


Słońce coraz bardziej daje w kość. Co jakiś czas zatrzymujemy się, by poprawić plecaki, które tak bardzo ciążą, napić się wody czy nasmarować twarz kremem z filtrem. Oczywiście na robienie zdjęć też mamy trochę czasu. Poniżej meandruje rzeka o pięknej, turkusowej i krystalicznie czystej wodzie. Wyżej już tylko potężne kamienie, które kiedyś zatrzymały się spadając jako lawina z towarzyszących nam u góry szczytów.

Po kilku godzinach jesteśmy przy moście, gdzie rzeka dzieli się na mniejsze strumienie. Napełniamy bukłaki z nadzieją, że jeszcze będzie nam dane cos do nich wlać. Idziemy dalej kamienną drogą, gdzie przez następną dłuższą część trasy spotykamy tylko mężczyznę z koniem obładowanego jakimś towarem. Widoki rekompensują nam trud wędrówki i ciężar jaki nosimy na plecach.

Spojrzeniem w górę w całej okazałości podobny do piramidy dwutysięcznik a na jego szczycie nadal niestopniałe pola śnieżne. Na skraju lasu małe kamienne domy z czerwoną dachówką i budynki gospodarcze, tarasy do wypasania owiec, lecz owiec nie widać. Czyżby życie ustało w tym miejscu?…Dochodzimy do Abat. Wydaje nam się, że właśnie tu czas zatrzymał się w miejscu. Opuszczone domy, zawalone stodoły, kościół zamknięty na kłódkę, któremu już dawno przydałby się remont. Tylko jeden dom zamieszkały, ogrodzony starym, drewnianym płotem, za którym rośnie kukurydza.



Postanowiliśmy wyjść z wioski i rozbić namiot poza nią. Teraz droga wiedzie w górę. Ale tak tylko troszkę. Czujemy powoli brak sił a z tyłu głowy galopuje myśl o braku wody, która utwierdza nas w przekonaniu, że trzeba gdzieś zrestować i rozłożyć namiot. I o to zza rogu, zza krzaka wyłania się stary dom z kamienną basztą, a w koło niego kilkanaście małych tarasów, z pasącymi się krowami. Idealne miejsce na nocleg. Wołamy hello, hello, ale nikt nie odpowiada. Z myślą w głowie o tym, że każdy ma tutaj broń i ma prawo Cię zastrzelić gdy wejdziesz na posesję, Andre idzie zapytać o promesę na nocleg. Wraca, nikogo nie zastał. Zastanawiamy się. Po chwili, w oddali słyszymy bawiące się dzieci. Bez zastanowienia Andre idzie, na rozpoznanie.
Najpiękniejsze miejsce na nocleg na naszym szlaku
A: Idę do góry skąd dobiegają wesołe głosy dzieci. Przy remontowanym domu wita mnie dzieciak krzycząc do ojca ” turist turist”. Okazuje się, że nikt nie mówi po angielsku. Przyszedł czas na mój ulubiony język, czyli mowę gestów. Pokazuje zdjęcie zrobionego wcześniej budynku, przy którym chcemy spać i proszę o wodę wskazując na beczkę, która stoi obok. Wszyscy z uśmiechem na twarzy mówią no problem ze spaniem i z wodą. Jesteśmy uradowani. Miejsce jest idealne na rozbicie namiotu. Zresztą sami oceńcie.



Rozbici w opuszczonym miejscu, pod starym drzewem morwowym w miejscu, które kiedyś tętniło życiem. Zamknięty na kłódkę stary dom a obok kamienna baszta, której historię poznamy jeszcze tego wieczoru. Tuż przed zachodem słońca wpada na koniu chłop z przepasaną bronią. Na migi pokazujemy, że chcemy tylko się przespać, macha ręką i odjeżdża.
Chwilę po nim przybiegają dwa psy a za nimi pasterz. Z ciekawością nam się przygląda i siada tuż obok nas, dalej się w nas wpatrując. Niestety bariera językowa nie ułatwia tej niezręcznej sytuacji. Co jak nie wódka. Andrzej wyciąga nadpitą wiśniówkę i częstuje jegomościa. Od razu rozwija się dialog.
M: Obserwując ich, mam kija w żopie i nie potrafię z taką łatwością nawiązać kontaktu, za to Andre jest w swoim świecie. Śmieje się z głupich min jegomościa, jegomość śmieje się z Andrzeja a ja dalej się gapię. Dowiedzieliśmy się, że baszta służyła do ochrony mienia. Jest w niej kilka malutkich otworów, które mieszczą lufę broni. Mężczyzna mówi, że dom nie jest na sprzedaż, ale my następnego dnia zostawiamy kartkę ze swoimi danymi i informacją, że z chęcią kupimy tą chałupę. Nic nam nie pozostaje tylko czekać.
Trekking w Górach Przeklętych
Szlak z Abat do Curraj i Eperm
Budzimy się wraz ze wschodzącym słońcem. Parzymy zieloną herbatę, delektujemy się chwilą i z ciężkim sercem pakujemy nasz namiot spod tego wymarzonego domu. Zostawiamy kartę z naszym telefonem i informacją, że z chęcią kupimy ten dom. Wzięliśmy trochę pocztówek i magnesów dla spotkanych po drodze ludzi.

Ten dzień rozpoczął się od zgubienia drogi. Pośrodku szlaku po prostu wyrósł płot… no cóż, trzeba przejść przezeń. Innej drogi nie ma. Szlak prowadzi przez wyschnięte lasy, wysuszone koryta rzek, roślinność sięgającą po szyje. Co chwilę tracimy z oczu ścieżkę, którą mamy iść. Brak jakichkolwiek oznaczeń. Wychodzimy na jakąś drogę, na końcu której w oddali widzimy dwóch mężczyzn i konia, który robi za tragarza. Krzyczymy i pokazujemy domniemany kierunek. Ku naszemu zdziwieniu mężczyźni twierdzą, że nie tędy droga i nie wiedzą też jak tam się dostać. No cóż, zawierzamy mapom. W***** sięga zenitu, nie po to wstaliśmy o 5 rano, żeby teraz 3 km robić w dwie godziny… Gdyby nie to, że Andre lubi łazić po krzakach błądzilibyśmy jeszcze długo. Wlazł, pobiegł i znalazł ścieżkę wydeptaną pewnie przez zwierzaki.
Muszę przyznać, że szlak do przyjemnych nie należy, brnęliśmy w paprociach po pas naprzemiennie krzycząc i udeżając kijami, bo żmij tam nie brakowało.

M: Ah te widoki, gdyby nie one zawróciłabym do domu niczym obrażone dziecko. Góry, surowe, kamienne dominujące nad dzikimi łąkami przypominają Dolomity. Idziemy, drepczemy, przeklinamy, Gdzie ten szlak kurna…. W głowie znowu pojawia się myśl woda… w bukłakach jeszcze coś tam chlupocze, ale jesteśmy na deficycie. To wszystko trwa zbyt długo.

Dziwnym trafem pod zboczem góry, po środku niczego wybiega do nas pies a za nim facet na oko 35-40 lat. Nie zbliża się do nas, daje nam znak, że również mamy pozostać w miejscu. Pytamy a raczej krzyczymy (dzieli nas dystans na oko 50 m) o wodę i o Dragobi, w którym to kierunku. Kierunek wskazał ale wody podobno nie było. Było czuć na odległość nieprzyjazną aurę. Idąc dalej potknęliśmy się o rury, które musiały doprowadzać wodę do jegomościa. Zielarska mafia myślimy i z tą myślą oddalamy się w kierunku, który został nam wskazany. Włazimy znowu do lasu, ku*****….. znowu to samo ale słyszymy szum, jakby wody. Lecimy i o to jest, źródełko na polanie, która wygląda na pastwisko. Filtrujemy i pijemy. Ohhhhhh jaka zimna i przyjemna.

Błądzimy w wyschniętym lesie. Ściółka wygląda tak jak skorupa na wyschniętym jeziorze. Popękana i zapadająca się pod naszym ciężarem. Tylko GPS pomaga nam w odnalezieniu szlaku ale żeby na nią wejść musimy kluczyć między chaszczami. Oj teraz przydałaby się dosłownie maczeta. Podrapani z sińcami i otarciami podchodzimy do podnóża jakiejś skalistej góry. Droga na mapie pokazuje, że mamy iść wzdłuż potoku a oznaczenia pokazują się gdy odwrócimy się za siebie. Idziemy pod prąd…

Szukając na GPS szlaku, docieramy do starego schroniska, z którego nic już nie zostało. Przy potoku rozstawiamy namiot, jemy liofilizaty i popijamy dużą ilością wody jaką dziś straciliśmy niemiłosiernie się pocąc. Noc w tym miejscu jest niesamowita. Ciemno wszędzie, szumiący potoki, pachnące zioła ,a na niebie panorama gwiazd.

Po porannej herbatce pakujemy nasz dobytek i idziemy w dalszą drogę. Tuż po kilkunastominutowym marszu ukazuje się nam przepiękna polana, nad którą dominuje Maja Kakise 2359 m mpn. Łąki w Albanii są prawdziwe, życie na nich toczy się własnym rytmem. Żaden owad nie jest nami zainteresowany, bo każdy ma co robić. Kawałek dalej jeśli Wam zależy na cywilizowanym noclegu jest świetna agroturystyka Vrana e Madhe. Tutaj zatrzymujemy się na śniadanie. Jedzenie jest przepyszne. Miody o smaku łąki, świeże kurze jaja, chleb domowego wypieku i rakiją własnej roboty tak paskudna jak wszędzie 😀




Kurka piórka, pot i łzy – czyli koszmar na szlaku
Po rozmowach o polityce, korona świrusie, którego w tamtych rejonach nie było tak samo jak turystów, czas ruszać dalej. Przed nami najgorszy odcinek szlaku, który wywołał bardzo skrajne emocje. Na tym odcinku Góry Przeklęte zostały jeszcze bardziej przeklęte. Po przejściu 6 km w 3 godziny pojawiły się łzy bezsilności. Ale o tym w następnej części. >>>>
[…] gdzie można natknąć się na opuszczone stare wioski i poczuć smak prawdziwej natury. << Czytaj dalej […]
Cześć. Z wielkim zainteresowaniem i zaciekawieniem czytam Wasza relacje o trekkingu w górach przeklętych. Nie mogę znaleźć III części Waszej relacji. Nie ukrywam, ze chciałbym w przyszłym roku zrobić podobny trekking jak Wy. Na ta razie jestem na etapie czytania, rozmyślania i wyobrażania sobie jak to będzie. Czy możecie mi podesłać link do III części?
Dzieki. Maciej Banaszewski tel 735610478
Hej 😀 Dzięki za komentarz. Gdzieś po drodze wykoleiła się III część ale mam motywację żeby ją wreszcie dokończyć. Możemy porozmawiać przez tel. jak najbardziej.